TOPR – 110 lat bohaterstwa
TOPR – 110 lat bohaterstwa
Jeśli dziś, przypadkowo spotkany zakopiańczyk miałby powiedzieć, która instytucja cieszy się w Zakopanem największym szacunkiem, ten odpowie bez wahania – TOPR. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe zrzesza w swoich szeregach ludzi niezwykłych w ten sam sposób, jak niezwykłe jest to, co robią – narażają swoje zdrowie i życie, by uratować cudze. W tym roku obchodzona jest w Zakopanem 110 rocznica powstania TOPR. Z okazji święta ratowników i przewodników górskich, 10 sierpnia, chcemy więc przybliżyć trochę działalność tej organizacji, o której usłyszy każdy będąc w Zakopanem. Choć na szczęście nie wszyscy skorzystają z jej pomocy. Większość obserwuje tylko charakterystyczny, biało-czerwony śmigłowiec „Sokół” krążący nad miastem i górami nawet kilka razy dziennie.
Trochę historii
Tatrzańskie pogotowie ratunkowe było czwartą tego typu organizacją na świecie i pierwszą niealpejską. Przedtem powstały jeszcze w Austrii w 1886, we Francji w 1887 i w Szwajcarii w 1902 roku. Jeszcze wcześniej funkcję jednostek ratowniczych pełniły dwa klasztory górskie w Alpach, ufundowane przez św. Bernarda z Mentony, który w 962 roku wstąpił do zakonu augustianów i zrealizował ideę klasztorów-gościńców, podobnych do naszych dzisiejszych schronisk, gdzie również stacjonują ratownicy. Jeszcze zanim TOPR rozpoczęło oficjalnie swoją działalność, odbyło się 8 wypraw ratunkowych w ramach działania Straży Ratunkowej – po raz pierwszy udało się w górach ocalić turystę na Buczynowych Turniach, a wyprawą dowodził Mariusz Zaruski, słynny taternik, a także żeglarz, artysta i podróżnik. O potrzebie powstania zorganizowanej instytucji ratowniczej mówiono już w 1907 roku, osobami, które szczególnie o to zabiegały byli właśnie Zaruski oraz kompozytor Mieczysław Karłowicz. Ten drugi niestety nie doczekał pomocy, gdy lawina zasypała go pod Małym Kościelcem 8 lutego 1909 roku. Był zapalonym narciarzem, taternikiem, robił piękne zdjęcia Tatr, działał w Towarzystwie Tatrzańskim. Jego wczesna śmierć – miał tylko 32 lata – przyspieszyła starania ludzi gór u ówczesnych władz, o utworzenie TOPR. Ostatecznie namiestnik we Lwowie zatwierdził status organizacji 29 października 1909 roku, a 11 grudnia wybrano zarząd organizacji i pierwszych jedenastu ratowników złożyło przyrzeczenia – w tej samej formie składają je do dziś. Pierwszym prezesem był Kazimierz Dłuski, natomiast pierwszym naczelnikiem samej straży Mariusz Zaruski, a jego zastępcą – Klemens (Klimek) Bachleda, zwany królem przewodników tatrzańskich. Od 21 lat naczelnikiem jest Jan Krzysztof. Przejściowo, od roku 1956 zakopiańscy ratownicy działali pod nazwą Grupa Tatrzańska GOPR stając się oddziałem ogólnopolskiej organizacji. Ale w 1991 roku wrócono do pierwotnej nazwy.
Kronika bohaterskich śmierci
To właśnie Klimek Bachleda, wybitny znawca gór i przewodnik tatrzański, był pierwszym ratownikiem TOPR, który zginął idąc na pomoc innemu człowiekowi. W 1910 roku próbował uratować studenta z Warszawy na Małym Jaworowym Szczycie. Od tego czasu zginęło już wielu ratowników, a o wiele więcej turystów i taterników, choć na szczęście wielu udaje się ocalić. Jednak tym, co uderza w rozmowie z ratownikami jest naturalność, z jaką mówią o śmiertelnych wypadkach w górach. Dla nich to codzienność, wariant, z którym muszą się liczyć podczas każdej akcji ratunkowej. Ci, którzy żyją, na pamięć znają daty, miejsca i okoliczności śmierci swoich kolegów, odwiedzają groby tych, którzy – jak mówią ratownicy – odeszli na Niebieską Grań. By uczcić ich pamięć, biorą udział w organizacji wydarzeń sportowych i kulturalnych, jak choćby zawodów wspinaczkowych, czyli Memoriału Bartka Olszańskiego, który zginął pod lawiną w 2001 roku. Ale ta pamięć jest obecna nie tylko wśród ratowniczej braci. Jest powszechna wśród zakopiańczyków, dla których ratownik to brat, sąsiad, kolega z kapeli, czy znany lekarz ze szpitala. Nawet gdy zginą, żyją dalej w pamięci bliskich, którzy starają się, by o nich nie zapomniano – jak wdowa po Marku „Mai” Łabunowiczu, której Fundacja Majowe Granie wspiera rozwój młodych talentów artystycznych na Podhalu. On sam był nie tylko ratownikiem, ale też utalentowanym muzykiem, a zginął w podczas jednej z najtragiczniejszych akcji pod Szpiglasową Przełęczą, kiedy w trakcie wyprawy po ciała zasypanych w lawinie turystów zeszła druga lawina.
Szacunek i zrozumienie
Chodzenie po górach. Przyjemność? Wyzwanie? Konieczność? Podobno ludzie dzielą się na tych, którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć i na tych którym się jej nie wytłumaczy – jak powiedział słynny himalaista Piotr Pustelnik. Ratownicy TOPR są zdecydowanie w tej pierwszej grupie. Nie zadają pytań „po co tam szedłeś”, nie oceniają naprędce i pochopnie, co zdarza się z kolei internautom na różnych forach. W ich oczach widać przede wszystkim zrozumienie, choć nie raz muszą zderzyć się z bezmyślnym i brawurowym zachowaniem tych, których ratują. Czego nie lubią? Braku szacunku, bo ten mają i do siebie samych i do kolegów. Będąc wciąż w gotowości by ratować cudze życie, swoje również przecież cenią.
TOPR to nie taksówka!
Najczęściej ów brak szacunku przejawia się w roszczeniowej postawie turystów, którym w zasadzie nic nie jest, albo ich dolegliwości są niewielkie – za to żądania niebotyczne. Zdarzają się niestety przypadki, kiedy śmigłowiec pogotowia bywa mylony z taksówką, krewkie panie straszą przez telefon zwolnieniem dyżurnego ratownika z pracy, jeśli natychmiast nie pojawi się śmigłowiec po zmęczonego męża, którego bolą nóżki… Zdarzają się turyści mocno nietrzeźwi, którzy nie są w stanie zejść w gór o własnych siłach. Albo ci, którzy zabłądzili (!) na asfaltowej drodze do Morskiego Oka zimą po zmierzchu… W takich przypadkach owszem, zdarza się, że dyżurny odmówi wysłania śmigłowca. A czasem wystarczy ostrzeżenie, że na pomoc trzeba będzie poczekać, bo gdzie indziej jest prowadzona akcja – i nagle turysta nabiera sił i ochoty do kontynuowania wycieczki o własnych siłach. Powiedzmy więc sobie raz jeszcze i jasno – śmigłowiec jest nieocenioną pomocą w pracy ratowników, od 1963 roku, kiedy odbył się pierwszy udany lot, towarzyszy im praktycznie codziennie. Ale to dyżurny ratownik ocenia ryzyko i potrzebę jego wysłania, nie turysta. Kto ma ochotę odbyć lot nad Tatrami, może poszukać w Internecie komercyjnych ofert lotów samolotem i choć nad samymi górami nie poleci, takie zezwolenie rzadko dostają tylko szybowce, to popatrzy sobie na nie z góry. Tyle, że nie za darmo.
Powinien zapłacić!
Skoro jesteśmy przy finansach, na rozmaitych forach bardzo często pojawia się wątek płatności za akcje ratownicze w Tatrach. Wiele osób argumentuje, że akcje podejmowane na skutek „głupoty” turysty, powinny być przez niego opłacone z własnej kieszeni. Świadomość płacenia za akcję miałaby jakoby zwiększyć odpowiedzialność, a zmniejszyć ilość brawurowych zachowań. Jak ten system działa, widzimy na przykładzie mandatów dla kierowców, albo kar więzienia dla złodziei. Kto chce ryzykować, będzie to robił – bez względu na grożące mu konsekwencje. Sami TOPR-owcy, z naczelnikiem na czele, są na ogół przeciwni pomysłowi płatnych akcji. Przypominają, że nawet na Słowacji – której przykład często pada, gdyż tam akcje są płatne z kieszeni turysty, jeśli nie wykupił ubezpieczenia – wpływy z ich tytułu pokrywają zaledwie 8 procent kosztów funkcjonowania pogotowia. Argumentują również, że w wielu innych krajach ratownictwo jest bezpłatne, lub częściowo płatne. A w Polsce – jeśli do pomocy po wypadku samochodowym używany jest śmigłowiec, nikomu nie przyjdzie do głowy domagać się od ofiary zapłaty. W Tatrach opłata ukryta jest w bilecie wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego, część środków idzie na TOPR. Nie wystarczają one na utrzymanie, niezbędni są więc sponsorzy, lub komercyjna działalność związana z zabezpieczaniem imprez. Bezpłatne akcje mają jeszcze jeden ważny aspekt – uniemożliwiają sytuacje typu „płacę i wymagam” i żądania podjęcia akcji z użyciem śmigłowca wtedy, gdy nie jest ona konieczna, albo jest wręcz niemożliwa ze względu na bardzo trudne warunki pogodowe. Śmigłowiec nie lata we mgle ani po ciemku. Swoją drogą – bardzo trudno jest ocenić, co jest „głupotą”, a co nieszczęśliwym wypadkiem – te zdarzają się nawet wytrawnym taternikom.
W sprzęcie siła?
Oglądając stare zdjęcia z początków działalności tatrzańskiego pogotowia, można odnieść wrażenie, że ówcześni bohaterowie na pomoc ruszali niemal z gołymi rękami. Zwój liny, czekan, czasem raki. Ciała ofiar gór znoszono w siatkach przymocowanych do długich kijów, tzw. bambusa. Żadnych butów na vibramie, kurtek z polaru i goretexu. Nie mieli kasków, uprzęży, linę obwiązywało się wokół tułowia – czasem cudem unikając wypadku, gdy węzeł się rozluźnił. Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze w latach 90. XX wieku ratownicy na akcje chodzili w góry z pochodniami, bo kiedy nawet pojawiły się latarki czołówki, ich baterie nie wytrzymywały na zimnie. Dlatego wiele akcji, wymagających wspinaczki, zjazdów na linie, nie mogło być podjętych nocą, czekano na dzień. Dziś wiele się zmieniło. Nasze pogotowie ma nie tylko świetny sprzęt i wiedzę, jak go używać, ale też ma znaczący wpływ na rozwój metod pomocy ofiarom górskich wypadków. Nieocenionym specjalistą jest m.in. naczelny lekarz TOPR, Sylweriusz Kosiński, twórca (wspólnie z Tomaszem Darochą) Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej, który opracował nową, pozaustrojową metodę wyprowadzania pacjentów z hipotermii i cały system działania w takich wypadkach. Oczywiście, dobrego, lekkiego i niezawodnego sprzętu nigdy za wiele, stąd np. wziął się pomysł spontanicznie zorganizowanej zbiórki pieniędzy na jednym z portali zrzeszających miłośników Tatr – po udanej akcji ratownicy mogli dokonać dużych zakupów.
Co oni z tego mają?
Każdy kto zna bliżej środowisko TOPR, wie, że ratownicy za swoją pracę wynagradzani są symbolicznie. Niby śmierć głodowa im nie grozi, ale mając rodzinę, dzieci na studiach – przeżyć się nie da. Nie mówiąc o tym, by było to godne wynagrodzenie za trud i niebezpieczny charakter pracy. Panowie podejmują się więc różnych działań, praktycznie są w pracy 7 dni w tygodniu, często są przewodnikami górskimi, wspomniany Sylweriusz Kosiński, anestezjolog, jest pracownikiem szpitala, a niektórzy wynajmują pokoje turystom. Ratownicy są tylko z nazwy ochotnikami, wśród prawie 300 osób wielu to ratownicy zawodowi, większość na własny koszt doszkala się, podnosi swoje kwalifikacje do poziomu najwyższego w Europie. Aby zostać ratownikiem tatrzańskim, każdy kandydat przechodzi okres próbny trwający od 1,5 roku do 3 lat. Trzeba doskonale znać topografię Tatr, a także świetnie się wspinać, jeździć na nartach, znać się na penetracji jaskiń i nurkowaniu, no i oczywiście na ratowaniu ludzi i udzielaniu pierwszej pomocy medycznej. W szeregach ratowników są też zawodowi lekarze i piloci, którzy latają śmigłowcem. Trzeba też mieć odwagę, rozwagę, wytrzymałość na ból, zimno i zmęczenie, i ogólnie dobre zdrowie. A także gotowość do współpracy, umiejętność działania w grupie, poszanowania hierarchii, ale i samodzielnego działania. Szkoda, że wyjątkowe cechy charakteru ratowników, ich honor, wewnętrzna pasja niesienia pomocy ludziom – są wykorzystywane przez władze, które skąpią TOPR-owcom podwyżek, niezależnie od aktualnie panującej opcji politycznej. Skandalem jest podniesienie wieku emerytalnego ratowników z 55 do 65 lat. Panowie, owszem, w większości imponują formą na pierwszy rzut oka, są szczupli, wysportowani, wieloletnim nawykiem noszą sportowe obuwie, ubrania i plecaki. Ale są tak samo ludźmi, ich mięśnie i kości starzeją się, ich siła odporność nie da się porównać z tą u młodych, którzy dopiero zaczynają przygodę z ratownictwem. Jednak, co jest zauważalne na pierwszy rzut oka, w ratownikach jest jakaś siła, może odrobina dumy, duża dawka pokory wobec gór, ale też pewność siebie. Są też zaskakująco pogodni, wielu z nich wierzy w opiekę Opatrzności, która wielokrotnie pozwalała im uniknąć śmierci. Podczas rocznicowych spotkań, przy okazji różnych obchodów, nie odmawiają sobie porcyjki domowej nalewki, lubią pożartować i sprawdzić, czy jako seniorzy nadal robią wrażenie na paniach. To niewątpliwie jedna z przyjemniejszych stron zawodu – uwielbienie i szacunek jakim są darzeni. Choć, nadmierna atencja pań może być kłopotliwa, gdy żona zazdrosna i czujna.
Żeby inni mogli przeżyć
To tytuł znakomitej publikacji poświęconej działalności TOPR. Beata Sabała-Zielińska, dziennikarka związana z Podhalem, radiowy głos Zakopanego, poświęciła wiele czasu na stworzenie barwnej, emocjonującej, pełnej szczegółów, faktów i anegdot opowieści o ratownikach, ich rodzinach, przyjaciołach i psach. Nie pozostaje nic innego, jak polecić tę książkę każdemu, kto chciałby dowiedzieć się więcej o działalności tej niezwykłej instytucji jaką jest nasze zakopiańskie pogotowie. A tym, którzy chcieliby przenieść się w czasy początków ratownictwa tatrzańskiego, poznać bliżej życie Klimka Bachledy, polecamy „Księgę Tatr” Jalu Kurka. Niestety, ta pozycja nie jest aktualnie wznawiana, ale można znaleźć ją w bibliotekach. Ważną, choć trudną książką jest też kilkakrotnie wznawiana pozycja „Wołanie w górach” Michała Jagiełly, taternika i ratownika TOPR, opowiadająca o górskich wypadkach.
Żebyś Ty mógł przeżyć
Warto wspomnieć, że tym, co jest niezbędne, aby ratownicy mogli ruszyć nam, lub innej osobie na pomoc w razie wypadku, jest naładowany telefon komórkowy. Numer, pod który należy zadzwonić, to 601-100-300. Dobrym pomysłem jest też zainstalowanie darmowej aplikacji „ratunek” na swoim smartfonie, która pozwoli zlokalizować telefon. Więcej informacji na www.ratunek.eu. Trzeba jednak pamiętać, by używać jej tylko w razie wypadku i nie wysyłać omyłkowo kilkudziesięciu zgłoszeń np. będąc w Szczecinie – co zdarzało się, gdy telefon dostał się w ręce dziecka. Zawsze weźmy też pod uwagę dwie kwestie. Na ile nasza sytuacja wymaga interwencji i czy przypadkiem ktoś inny nie potrzebuje pomocy bardziej. A druga, niejako odwrotna – czy mamy pewność, że sami damy sobie radę. Czasem bowiem, by nie wpaść w większe kłopoty, wystarczy zadzwonić. Pomiędzy brakiem interwencji, a akcją z użyciem śmigłowca, są jeszcze warianty pośrednie. Np. udzielenie wskazówek przez telefon, jak zawrócić w razie zbłądzenia na szlaku. Albo instrukcji, jak się zachować w razie nagłego osłabienia. Czytajmy też tablice umieszczone przy wejściu na szlaki Tatrzańskiego Parku Narodowego. Ich lektura zajmie nam dwie minuty, a może przynieść wiele pożytku. Przede wszystkim jednak sprawdzajmy komunikaty pogodowe, najlepiej na wielu portalach jednocześnie, a zacząć możemy od strony internetowej TOPR. Czytajmy ze zrozumieniem – zapadnięcie zmierzchu oznacza nie tylko ciemność, ale też znaczne ochłodzenie. Mgła – bardzo słabą widoczność. Silny wiatr zwiastuje znacznie niższą niż rzeczywista temperaturę odczuwalną, z kolei bezchmurne niebo znacznie wyższą. Śledźmy – i respektujmy! – komunikaty lawinowe TOPR. I każdego dnia, kiedy wybieramy się na wycieczkę w góry, zadajmy sobie pytanie, czy obrany przez nas cel nie jest zbyt trudny technicznie, lub wymagający kondycyjnie. Może się zdarzyć każdemu, że ma słabszy dzień. Lepiej wtedy odpuścić trudną trasę, znaleźć łatwą, albo wybrać coś z niezliczonych atrakcji Zakopanego i okolic, o których piszemy również dużo na naszej stronie. Warto również zajrzeć do artykułów „Bezpieczeństwo w tatrach zimą”, „Ile wejść – tyle zejść” i „Tatrzański savoir vivre”, by poczytać więcej o bezpieczeństwie w górach. Jeśli jednak, mimo całej naszej rozwagi, zdarzy nam się wypadek, pamiętajmy, że wzywając na pomoc TOPR będziemy w najlepszych rękach.
Anna Markiewicz